Nozdrze morskiego potwora rytmicznie zasysa i wypuszcza powietrze z głośnym wizgiem, który słyszymy już z kilkudziesięciu metrów. Mimo to, podchodzimy bliżej, zafascynowani wytryskującym z niego na dwa metry pióropuszem wody. Okazuje się, że to nie podwodne monstrum, a „bufadero”, czyli głęboki szyb w skalnym podłożu, pod który wbija się fala i tworzy wodotrysk. Co kilkanaście sekund: „Buf! Buf! Buf!”. Taka to atrakcja w wiosce obok na środowe popołudnie.
W piątek po południu mieliśmy tylko skoczyć na zakupy, ewentualnie zobaczyć miasteczko Los Cristianos, ale wyszło jak zawsze: buty trekkingowe na nogach, kijki w rękach i już człapiemy pod górkę. Bo? Bo na mapie zobaczyliśmy Montaña de Guaza – pomnik przyrody o wysokości 428m. Góra fajna, ścieżka dobrze widoczna, zero ludzi, dookoła sukulenty, krzaczki i opuncje. Ze szczytu świetnie widać całe Los Cristianos i dalej już La Gomerę na horyzoncie.
Na niedzielę wydano pomarańczowy alert z powodu burz i ulewnych deszczy, więc jedyna szansa na góry to sobota. Tym razem, skuszeni obrazkami w necie, jedziemy do Vilafor de Chasna, na wysokość 1440m n.p.m. Jest zaledwie 16°C i w Polsce na pewno założylibyśmy w tej sytuacji coś z długą nogawką i rękawem, ale temperatury na Kanarach odczuwa się zupełnie inaczej i kiedy świeci słońce, jest naprawdę ciepło. Zaczynamy trekking do Paisaje Lunar. Najpierw mocno pod górę, potem łagodniej przez iglasty las, pniemy się na wysokość 2020m n.p.m. Trasa jest dość popularna (znowu jesteśmy w szoku, jak świetnie oznaczona w porównaniu do wysp wschodnich), spotykamy około 20 wędrowców. W końcu, docieramy do obiecanego „księżycowego krajobrazu”. Jeśli nigdy nie widzieliście tego typu formacji skalnych, to na pewno Wam się spodoba, ale jeśli byliście kiedyś w Kapadocji, albo w Bardenas Reales, to poczujecie lekki zawód, bo tutaj są tylko dwa malutkie obszary z kilkoma żółtymi skałkami. Jednak, to nie cel jest dla nas ważny, a sama wędrówka, więc nie narzekamy, konsumujemy prowiancik i wracamy trochę inną trasą.
W Vilaflor chmury i nawet lekka mżawka, a my mamy jeszcze jedną atrakcję do zobaczenia, ale nie chce nam się iść, bo w nogach ponad 14km trasy i 600m przewyższenia. Podjeżdżamy więc samochodem 1,5km do Pino Gordo – jednego z największych drzew w całej Hiszpanii. Ma około 700-800 lat, czyli pamięta czasy, gdy mieszkały tu rodzime ludy, a pierwsi europejscy nawigatorzy dopiero nieśmiało zapuszczali się na archipelag. Ksywkę „Gordo”, czyli „grubas” dostało nie bez przyczyny, bo ma ponad 9 metrów w obwodzie, przy „wzroście” 45m. Przytulić się do takiego giganta to prawdziwy zaszczyt. Niedaleko znajduje się największy okaz sosny kanaryjskiej, młodszy kuzyn grubasa – Pino de las dos Pernadas mierzący aż 56 metrów. Łał!
W niedzielę nie ruszamy się z Puertito. Góry przykrywają ciężką warstwą stalowe, niskie chmury. Widać, jak wszystko tonie w rzęsistym deszczu. Na szczęście na wybrzeżu jest słonecznie i cieplutko, więc plażingujemy, jak na polskich turystów na Kanarach przystało. Potem na lody do naszej ulubionej lodziarni i tyle. Tak leniwie, aż się zmęczyliśmy, he, he.