Na szczyt góry Ara prowadzi droga łatwiejsza i trudniejsza, ale o tym dowiadujemy się dopiero po zejściu. Oczywiście leziemy tą trudniejszą, bo tak nam pokazuje Wikiloc, z którego korzystamy pierwszy raz. Początkowo idzie się łatwo aż do małej kapliczki wewnątrz krateru. Potem masakra. Wejście ostro pod górę w wąwozie pełnym pokrzyw i innych czepiajacych się człowieka chaszczy. Miejscami drogę tarasują tak wielkie głazy, że musimy się podsadzać lub podciągać nawzajem. Widać, że nikt tędy nie chodził od dawna. Całe szczęście gramolimy się w cieniu. Potem docieramy do łagodniejszego podejścia i w końcu po 4 godzinach stajemy na szczycie – 2600m n.p.m. Widoki do wnętrza starej kaldery są niesamowite! Po drugiej stronie rozciąga się zupełnie płaski krajobraz i w oddali Aragats – najwyższa góra Armenii. Wracamy po łagodnym zboczu jakieś 2 godziny. Tu nawet widać ścieżkę. Mogliśmy tędy wchodzić, to byśmy się tak nie umordowali. Jesteśmy cali czarni od popiołu, który przykleił się do naszych spoconych ciał, jak namolny taksiarz do turysty. Cała góra jest spalona. Nie wiemy, czy pożar był kilka dni, czy kilka tygodni temu, ale robi to dość ponure wrażenie.
Chyba chodzenie po górach nie jest zbyt popularne w Armenii, bo na szlaku nie spotkaliśmy zupełnie nikogo! Serio. Ani jednego wędrowca!
Teraz czas wracać 30 km do Erywania. Powiedzieć łatwiej niż zrobić, bo w tamtą stronę korzystaliśmy z Yandexa, który zawiózł nas na sam początek szlaku. Teraz łapiemy na stopa starego dostawczaka. Nie jedzie do stolicy, ale do jakiejś wsi na trasie. Po drodze kierowca zabiera nas do swojego sadu. Z całą jego rodzinką podziwiamy jabłonie, robimy miny znawców sadownictwa. Dostajemy całą siatkę jabłek na drogę. Przemili ludzie! Szkoda, że nie znamy lepiej rosyjskiego. Potem jeszcze jeden autostop, gazela (tak tu mówią na marszrutki), yandex i jesteśmy w naszym gesthousie. Jesteśmy padnięci, ale szczęśliwi.
Jeszcze nigdy nie wróciliśmy tak brudni z trekingu.