Nasz ostatni weekend w Barbate upływa intensywnie. W sobotę znowu na rozlewiska rzeki, tym razem od lewego brzegu i rowerami. I tym razem jesteśmy już nasmarowani kremem, żeby się nie spiec, jak ostatnio. Jedziemy groblą, krabów nie widać, ale za to są flamingi. Proszę, proszę, jaka egzotyczna ta Hiszpania! Czujemy się niemal jak w Chile. Spotykamy kilka stadek, brodzących w płytkich, słonawych wodach.
Niedziela. Czternaste urodziny naszych kotów. Dostają w prezencie dorsza z Atlantyku i spacer nad jego brzegiem. Ale nie chojraczą, jak zawsze. Pierwsze pół godziny nie chcą za bardzo wyjść z transporterków, powoli oswajają się z zapachem wydmy i szumem oceanu. Piachu tyle, że wszystkie kuwety świata by go nie pomieściły. W końcu, nieśmiało eksplorują teren i chyba nieźle się bawią.
Koty do domu, a my na rowery. Pobliska wioska Los Caños de Meca słynie z przylądka Trafalgar, a ten z kolei z wielkiej bitwy morskiej ponad 200 lat temu. Dziś wiedzie tam sympatyczna droga rowerowa, a na samym czubeczku przylądka stoi fotogeniczna latarnia morska. Pogoda jak marzenie, więc dalej ścieżką jedziemy do następnej wioski, Conil de la Frontera. Wkoło pola uprawne i stadniny koni. Cicho tu i spokojnie. Koło chałupy siedzi bocian. Taki jak nasz „polski” bociek, tyle że na uschniętej palmie.
Kolejne dni upływają bardzo szybko. Po pracy łazimy wzdłuż plaży, albo po pobliskich klifach. Co ciekawe, po świętach większość knajpek znowu świeci pustkami. Wyjechało jakieś 75% turystów. Barbate na szczęście nie jest słynnym hiszpańskim kurortem. Czasem natykamy się na surferów z Niemiec lub Holandii, ale turyści przyjeżdżają tu głównie z innych miast Hiszpanii, żeby się wygrzać (bo na przykład w tamtym tygodniu w Madrycie padał śnieg).
Przed nami kolejny miesiąc w nowym miejscu. Dokąd jedziemy? Dowiecie się w następnym odcinku.