Czekolada zostawiona w szafce zmienia się w czekoladowy napój. Szakłak i Yuba leżą rozciągnięci na kafelkach pod klimatyzatorem. Hodowla kiełków pleśnieje przez noc. Przy tych upałach jest ciężko myśleć i cokolwiek robić. Ciężko nawet spać. Dobrze, że pracujemy w tym tygodniu tylko do środy. Człowiek traci 10 punktów IQ wraz z każdym stopniem temperatury powyżej 40 stopni. Popołudnia są największym wyzwaniem. Raz musimy skoczyć do sklepu koło 14.00 i widzimy miasto duchów. Nie ma ludzi, ani zwierząt. Wszystkie rolety w domach opuszczone, a jedyny dźwięk na ulicy to szum klimatyzatorów. Klamka do sklepu parzy. Tak wygląda największa fala czerwcowych upałów w Hiszpanii od półwiecza.
W czwartek mamy wolne, bo w Polsce Boże Ciało (tu dzień jak co dzień). Żeby nie spłonąć żywcem w tym ukropie, już o 7 rano jesteśmy w drodze do PN Urbasa-Andia. Na początek Nacedero del Urederra, czyli bardzo przyjemny rezerwat przyrody. Jesteśmy ok. 1000 m n.p.m. i już temperatura tak nie dokucza. Poza tym, szlak idzie przez las nad rzeką z naturalnymi, karaibsko-szmaragdowymi basenami i wodospadzikami. Szkoda, że nie można się w nich kąpać. Na koniec podziwiamy niesamowite 600-metrowe klify. Ale czad! Zdjęcia nie oddają ich uroku. Nasycamy się widokami i wracamy do samochodu, pozostawionego na jedynym dostępnym parkingu pod wioską Baquedano. Swoją drogą, nie wiemy, co mieszkańcy ukrywają w swoim pueblu, ale turystom nie wolno do niego wjeżdżać, ani nawet… wchodzić!
Godzina jeszcze młoda, w nogach dopiero 8 kilometrów, więc jedziemy po serpentynach na szczyt tych klifów i z punktu widokowego patrzymy teraz w dół na las, rzekę, pola i Baquedano w oddali. Znowu wsiadamy w naszą Waliz-Kię i po kilkunastu minutach jesteśmy na kolejnym szlaku. Słabo oznakowany, ale dajemy radę. Początkowo przez łąkę, potem wkraczamy w las. Z daleka słychać metalowe dzwonki, jakby przechodziły gdzieś owce, ale żadnych owiec nie widać. Dziwny klimat, trochę jak we „Władcy Pierścieni”. W końcu coś się porusza w krzakach. Jakieś wielkie zwierzę! Okazuje się, że to koń, a dalej kolejne. To one mają te dzwonki na szyjach. Jesteśmy w głębi puszczy bukowej. Czujemy się jak na prawobrzeżu Szczecina, tylko tu nie ma żadnych ludzi. Robimy sporą trasę, dochodzimy do niesamowitych omszałych skał i rozglądamy się, czy nas czasem jakieś gobliny zza nich nie wyskoczą, bo serio klimat jest iście tolkienowski. Zrobiliśmy ponad 20km i dopada nas zmęczenie, więc wracamy. W domu padamy pod klimatyzatorem obok kotów.
W piątek też robimy sobie wolne w pracy. Znowu wstajemy przed szóstą i ok. siódmej jedziemy do położonej 30km stąd wioski Enciso. Po co? Zobaczyć prawdziwe odciski łap dinozaurów, których nie udało nam się znaleźć tydzień wcześniej. Tym razem trafiamy dobrze, szybko zmieniamy buty i heja! Mimo że pod górkę, idzie się bardzo fajnie. Jest dwadzieścia parę stopni, a słońce za wzgórzem. Cała pętla ma ok.8km i co kilka kilometrów są oznaczone stanowiska archeologiczne. Tym razem żadnych odlewów – wszystko prawdziwe (no może z wyjątkiem potężnych gadów zrobionych z żywicy – he, he). To naprawdę dziwne uczucie stać w tym samym miejscu gdzie walczyły dinozaury sto milionów lat temu. Wracamy ostatni kilometr na totalnej patelni i siły z nas uchodzą – w słońcu jest ponad 50 stopni. Trzeba stąd uciekać jak najszybciej.
Kilkanaście kilometrów dalej, w Arnedo, wbijamy się na miejskie kąpielisko, które wypatrzyliśmy z rowerów tydzień wcześniej. Prawdziwy raj za jedyne 3,70 euro. Są drzewa, trawa i baseny. Ludzi niewielu – w większości emeryci. Nic więcej nam nie trzeba. Totalny relaks. Następnego dnia robimy dokładnie to samo, tylko w naszym miasteczku. To pierwszy dzień od 4 miesięcy, kiedy w Hiszpanii nie robimy zupełnie nic. I czasem tego człowiekowi trzeba – moczyć tyłek w basenie i leżeć w cieniu pod drzewem, zwłaszcza gdy w tym cieniu są 43 stopnie.
Dosyć tego obijania. Nie będziemy tracić ostatniej hiszpańskiej niedzieli. Standardowo, pobudka o szóstej i o siódmej już w trasie na Bardenas Reales. Tak! Znowu! To miejsce tak nas zachwyciło dwa tygodnie temu, że obiecaliśmy sobie wrócić i zwiedzić inną część parku. Wiemy, że dzień wcześniej był pożar w Bardenas i nie jesteśmy pewni, czy będzie można wjechać, ale ryzykujemy. Po drodze widzimy kłęby dymu, ale ze 20 km dalej i bezpiecznie docieramy do celu. Wczesna pora, nie ma nawet 25 stopni, więc idziemy na trekking. Północna część parku jest dużo mniej popularna niż środkowa pętla, ale nie mniej zachwycająca. Krajobraz po prostu bajkowy. Jest fantastycznie! Po paru godzinach, temperatura, mimo że kilka stopni niższa niż przez ostatnie 3 dni, zaczyna nas osłabiać, więc przed południem wracamy.
Po drodze widzimy spalone wzgórza i lasy, a kilka kilometrów dalej ogień trawiący budynki w przydrożnej wiosce. Jest parę wozów strażackich i sporo gapiów. Jak najszybciej się oddalamy. Przez kolejne dni śledzimy lokalne wiadomości i monitorujemy sytuację, żeby w razie czego bezpiecznie się ewakuować (mieszkańcy kilku okolicznych wiosek za rzeką musieli opuszczać domy). Na szczęście, już od wtorku temperatury wracają do przyjemnych 27 stopni. Pożary udało się ugasić. Todo bien!
Trudno nam uwierzyć, że spędziliśmy w Hiszpanii ponad cztery miesiące. To było świetne doświadczenie i nie żałujemy ani jednego dnia przeżytego w tym kraju. Teraz czas się spakować i wyruszyć na tygodniowe (prawdziwe) wakacje do Andory.