Czwartek
Dobrze, że wczoraj udało nam się pojechać z Hiszpanami na Rano Raraku, bo dziś do południa leje tropikalny, rzęsisty deszcz. Wyprawa rowerami w dalsze rejony totalne odpada. Po obiedzie się przejaśnia i idziemy na pięciogodzinny spacer zachodnim wybrzeżem. Oczywiście, już po chwili mamy 3 nowych, psich przyjaciół, którzy jak wariaty rzucają się na wszystkie konie i krowy po drodze. Huczy ocean, wieje ciepły wiatr. Idziemy w kierunku Ahu Tepu, ale nie udaje nam się na nie natrafić, pewnie w ogóle nie istnieje, he, he. Za to znajdujemy fajne magmowe jaskinie, z których kiedyś wypływała lawa z wnętrza ziemi. Psy włażą z nami, rzecz jasna.
Liczba nowych widzianych Moai na dziś: dwa i pół.
Piątek
Chyba to już się staje świecką tradycją, że jak zbliża się koniec naszych podróży, to pogoda paskudna. Dziś leje praktycznie cały dzień. Przed południem na chwilkę się uspokaja, więc lecimy do cukierni po ciacho, a tu jak nie lunie… Narzucamy foliowe płaszcze, ale nogi i tak totalnie przemoczone. Dobrze, że deszcz ciepły przynajmniej. Ciacho, drzemka, film, drzemka, gazeta. O! Znowu przejaśnienie – idziemy nad ocean. Wielgachne fale Pacyfiku walą w czarne, wulkaniczne skały. Super widok, ale po chwili znowu pompa, w mordę jeża. Płaszcze i w nogi. Teraz wyjaśnia się zagadka, po co niektóre Moai mają kapelusze.