Sobota, siódma rano my już w aucie. Spakowany prowiant, czapki, rękawiczki, bluzy i kurtki – w końcu idziemy pod kratery szczytowe Etny! Dojazd samochodem z naszego miasteczka zajmuje prawie dwie i pół godziny.
W końcu jesteśmy pod schroniskiem Rifugio Giovanni Sapienza na wysokości ok.1900m n.p.m. Jedziemy wagonikiem kolejki górskiej na wysokość ok.2500m n.p.m. Nie żałujemy, że omijamy ten odcinek i nie przechodzimy go pieszo, bo widoki średnio-ciekawe. Dalej już dobrze widoczny szczyt tego giga wulkanu. Wiecie, że Etna ma około 300 kraterów? To więcej niż cała wyspa Lanzarote! Widoki podobne – morze czarnej, ostrej lawy (na Kanarach mówili na to „malpaís”, czyli „zła kraina”), wszędzie czarny żwir i mniejsze lub większe stożki. Gdzieniegdzie dominuje kolor czerwony (utlenione żelazo), a gdzieniegdzie żółty (siarka). Natrafiamy jeszcze na ostatnie poletka brudnego śniegu. Pogodę mamy idealną – słoneczną, bezchmurną (kurtki i czapki zostają do samego końca w plecakach). Wiatru prawie w ogóle nie ma, dzięki czemu możemy oglądać niesamowity spektakl – co kilkanaście sekund z dymu wydobywającego się ze szczytu, wyłania się okrągły obłoczek. Podobno jest to wynikiem utworzenia się nowego otworu w jednym z głównych kraterów na szczycie. Chociaż może to duch Don Vito Corleone siedzi w środku u pyka cygaro? Absolutnie niesamowite zjawisko! Nie możemy się napatrzeć. Kółka spektakularnie się pojawiają i równie zjawiskowo pękają, znikając powoli po okręgu.
Po żużlowatym zboczu wchodzimy na krater Barbagallo. Niestety, tuż pod koroną napotykamy na zorganizowaną grupę z przewodnikiem. Ten zaczyna się wydzierać na nas i na parę idących z nami Czarnogórców, że dalej nie możemy poruszać się sami, bo powyżej 2750m n.p.m. jest zakaz bez certyfikowanego przewodnika. Niby jest, ale wiemy też, że przewodnik nie ma prawa nas zatrzymać, jeśli chcemy wejść na własne ryzyko. Gościu jest jednak strasznie chamski i nieprzyjemny – musi pokazać przed swoją grupą, jaki to jest ważny, żeby się nie okazało, że wydali na niego kupę pieniędzy, a mogli iść sami. Nie chcemy się z nim kłócić, nie chcemy sobie psuć humoru. Cofamy się w dół (fajnie się leci susami po luźnym żużlu), idziemy okrężną drogą od strony Torre del Filosofo. Wycieczka schodzi już z tej strony, a my właśnie wchodzimy. Przewodnik już udaje, że nie widzi nas i dziesiątek innych osób – zrobił swoje (czyt: dodał nam spory kawał do przejścia). My też robimy swoje i wchodzimy na Barbagallo (ok. 2900m n.p.m.), który uformował się na początku XXI wieku. Wygląda okazale, jak na młody krater przystało. Z jednej ze ścian wydobywają się delikatne opary, ale nie mają żadnego zapachu (jak na Islandii) – zdaje się, że to tylko para wodna. Ze szczytu dobrze widać spory kawał Etny i kolejne kratery. Jest naprawdę pięknie! Wyżej już serio nie można wchodzić (z przewodnikiem, czy bez) – szlaki są zamknięte ze względu na aktywność i gazy pod szczytem. Napawamy się zatem widokami, wciągamy prowiant i powoli wracamy.
Na dole, tuż przy parkingu jest malutki, okrąglutki krater Silvestri. Jeśli totalnie nie macie formy, a chcecie się pochwalić, że byliście kiedyś na kraterze, to polecamy – można go obejść w 3 minuty, a foteczki na Insta będą zbierały tony serduszek.
- 18.JPG
Żałujemy, że nie mieszkamy bliżej Etny, chętnie połazilibyśmy tu przez kilka dni po mniej i bardziej znanych ścieżkach. Mamy ogromny niedosyt, ale niestety, musimy wracać 160km do Mariny.
W niedzielę czujemy trochę zakwasy w nogach, bo chodzenie po osypującym się żwirze to niezły wycisk dla łydek. No i nie oszukujmy się – po zimie przesiedzianej w Szczecinie nasza kondycja jest porównywalna do kondycji gospodarowania odpadami na Sycylii. Najlepszym sposobem na zbolałe mięśnie jest ruch, zatem na rowery! Nasza okolica ogrodnictwem stoi. Mijamy kilometry foliowych tuneli, skrywających pomidory, bakłażany, papryki, ogórki i mnóstwo innych dobroci. W końcu docieramy do małego rezerwatu Demanio Forestale di Randello. Lasek piniowo-eukaliptusowy praktycznie wyludniony (podobno w sezonie ludzie przyjeżdżają tam na pikniki). Drogi szutrowe dają popalić obolałym od poprzedniego dnia nogom, a miało przecież być na luzie. Po raz kolejny uświadamiamy sobie, że mistrzami biernego odpoczynku to my raczej nie jesteśmy. Żeby nie było – dojeżdżamy nawet do całkiem sporej i ładnej plaży, gdzie opala się tylko kilka rodzinek, ale plażing nawet nam nie przechodzi przez myśl. Wracamy zahaczając o rybacką wioskę Punta Secca, której latarnię morską widujemy z naszych okien. Tam zjadamy miejscowy przysmak, czyli lody w drożdżowej bułce (brioszce). Siedząc przed lodziarnią patrzymy na miejscowych i zastanawiamy się, przy jakich temperaturach zdejmują z siebie kurtki, swetry, czy bezrękawniki. Jest 26 stopni, niebo bezchmurne, słońce grzeje ostro. My w sandałach i krótkich spodenkach, a oni ubrani jak zimą.
1 komentarz
Podziwiam Was za to , że tak chce się Wam chodzić po wulkanach, górach, pustyniach. Minęliście się chyba z powołaniem. Ha, ha! Zamiast filozofii itp. powinniście studiować fizykę Ziemi. Ha, ha.