Nasz pobyt w Stambule zaczyna się krótko przed północą. Samolot ma 40 min. spóźnienia. Wsiadamy do metra i jedziemy do starego miasta. Stamtąd mamy ok. 3 km do hotelu. Bierzemy taksówkę i się zaczyna. Taksiarz ni w ząb po angielsku, ale to jest pikuś – gościu po prostu nie zna miasta, a nawet nie ma gpsa. Zmuszany go do włączenia taksometru. Co chwila zatrzymujemy się, bo złotówa (a w sumie lirówa) pyta się o drogę przechodniów. Dajemy mu nr tel. do hotelu, słuchając wskazówek kiwa głową, po czym dalej nie wie gdzie ma jechać. Po 40 min. cudem docieramy pod właściwy adres, a gościu próbuje starego motywu i nie chce wydać reszty (ok. 15 zł). Ale nie dajemy się dziadowi. Hotel całkiem ładny, ale właścicielka mówi tylko po turecku i ciut po rosyjsku. Dzięki haraszo i spasiba jakoś się dogadujemy. Jest 2 w nocy. Padamy do łóżka.
Poranek zapowiada się miło, słoneczko świeci. Uderzamy na plac Taksim odebrać bilety na autokar do Goreme. Tu oczywiście laska też nie zna angielskiego, ale ma za to google translator i jakoś się dogadujemy. Teraz czas na stare miasto i zabytki: Hagia Sofia, Błękitny Meczet, Bazylika Cysterna. A dwa kebaby później wielki bazar i inne stambulskie atrakcje. Spacerkiem nad Złotym Rogiem zwracamy na zasłużony odpoczynek.
[AZJATYCKI KLIMAT W STAMBULE]
- kibel narciarz z kubkiem do spłukiwania
- brak chodników i pasów dla pieszych (przynajmniej nad Złotym Rogiem)
- zapaszek…