W piątek mamy trochę więcej czasu, więc ruszamy na południowy zachód wyspy. Droga mija spokojnie… aż do Las Manchas. Tam po prostu się kończy, jakby ktoś wylał wiadro czarnej lawy na mapę i powiedział: „Tu stop”. I w sumie tak właśnie jest.
To dzieło najmłodszego wulkanu na Archipelagu. W 2021r. Tajogaite przez trzy miesiące pokrył lawą i popiołami obszar rozmiarów 1500 boisk piłkarskich, zmuszając do ewakuacji około 10% mieszkańców La Palmy. Patrzymy w osłupieniu na dachy domów, które ledwo wystają z magmowego morza, ale jeszcze bardziej przeraża to, czego NIE widać – setek domów, plantacji, sklepików, szkoły, kościoła. Wszystko pogrzebane na zawsze.
To jak współczesne Pompeje, tylko z tą różnicą, że w XXI wieku mamy systemy monitorowania i sejsmologów, więc wszystkim ludziom udało się uciec. Nikt nie zginął, co jest cudem, biorąc pod uwagę skalę katastrofy. A życie? Toczy się dalej. Ci, którym się poszczęściło, wrócili do ocalałych domów – pewnie z radością, ale i dziwnym uczuciem, że lawa zatrzymała się dosłownie 10 metrów od ich progu. Od teraz codziennie, z okna kuchni czy tarasu, zamiast sąsiada zobaczą ocean czerni i dachy domów, których właściciele nie mieli tyle szczęścia. Kwintesencja kaprysu losu i kruchości życia. Rozmawiamy z kobietą, której cała wioska (paradoksalnie nazywała „El Paraíso”, czyli „Raj”) w tej chwili nie istnieje na żadnej mapie. María ma pretensje do lokalnego rządu, że do ostatnich chwil ukrywał informację o nadchodzącej katastrofie, przez co na ratowanie życia miała dosłownie minuty. Zdążyła zabrać wnuczka, insulinę i małego pieska. Na ratowanie dużego psa z nieco oddalonej plantacji bananów, ani jakiegokolwiek dobytku nie było już szans. Cieszy się, że żyje, ale 19 września 2021 straciła wszystko, na co ciężko z mężem pracowała przez dekady. Pokazuje nam zapisane zdjęcie z internetu, na którym Tajogaite strzela popiołem i kamieniami z ogromną siłą, a czerwona magma za chwile ma pożreć jej piękny dom. Wszystko płonie. W ciągu jednej chwili Raj zmienił się w Piekło.
Na koniec zaglądamy do Tazacorte z długą czarną plażą i świecącym pustkami portem.
Mijamy bokiem Puerto de Naos. To miasteczko i pobliska La Bombilla były podobno jednymi z najbardziej dotkniętych terenów po wybuchu Tajogaite, bo choć same nie zostały zalane lawą, to gazy wulkaniczne ulatniały się tam ze szczelin w ziemi. Stężenia CO₂ w niektórych miejscach były na tyle wysokie, że obszar ten przez długi czas pozostawał zamknięty dla mieszkańców i turystów. Pół roku temu (czyli dopiero 3 lata po erupcji) ilość gazów znacznie się zmniejszyła i życie w mieście wróciło. W drodze do domu zajeżdżamy do dolnej części Las Manchas pobrylować na mozaikowym placyku.
Sobota przynosi zwieńczenie naszego projektu pod roboczym tytułem „Korona Wysp Kanaryjskich”, który rozpoczęliśmy dwa lata temu. Jedziemy mega krętą drogą na grzbiet Kaldery Taburiente i ruszamy na szlak z Pico de La Cruz na najwyższy szczyt La Palmy. Pogoda nam super dopisuje. Jest słonecznie i niemal bezwietrznie, a temperatura oscyluje w granicach +4 stopni. Przed nami obserwatorium astronomiczne, a pod nami… spektakularne morze chmur. Gęsta kołdra przykrywa całą kalderę i jest tak pięknie, że nie możemy się napatrzeć. Robimy milion zdjęć. Po niecałych dwóch godzinach jesteśmy na najwyższym szczycie La Palmy, czyli Roque de Los Muchachos (2426m n.p.m.). Z góry obserwujemy 3 wyspy, które były naszym domem przez ostatnie 4 miesiące: Teneryfę, El Hierro i La Gomerę.
W niedzielę znowu buty trekkingowe na nogach i na szlak. Cubo de la Galga polecają tak miejscowi, jak i zagraniczni trekkerzy, więc idziemy. Jest ładnie, zielono. Ściany wąwozu strzelają prosto w górę na 200-300 metrów. Miał być wodospad, ale mimo ostatnich deszczy, wysechł. Robimy 7-kilometrową pętlę i… nic nam nie urywa. Może gdybyśmy przyjechali tu wprost z suchych Wysp Wschodnich, to oszalelibyśmy od tej bujnej gęstwiny, ale teraz… Chyba nam się trochę w dupkach poprzewracało. Na pocieszenie zjadamy lokalny, kremowy serniczek. 🙂