Zwiedzamy najbliższą okolicę. W wolne popołudnie idziemy na cypelek zwany Punta de la Sepultura (skojarzenia z brazylijskimi mistrzami thrash metalu nieuniknione). Tak też nazywa się plaża w dole. Nie wiemy dlaczego – może stała się grobem dla jakichś nieostrożnych pływaków. Z góry widać, że fale są silne, a prąd wsteczny tworzy wiry kilkanaście metrów od brzegu. My tam jednak nie schodzimy, tylko z góry podziwiamy dwie urokliwe zatoki. Ile takich zakamarków jest na La Gomerze, tego nikt chyba nie jest w stanie zliczyć, a jeden piękniejszy od drugiego.
Nadchodzi weekend i czas na dłuższy wypad. Zaledwie kilkanaście kilometrów Tamargady jest miasteczko Agulo i stamtąd pnie się w górę wybrukowany szlak. Poranna rosa sprawia, że jest śliski, jak kanaryjskie mojo rojo. Po godzinie jesteśmy w zupełnie innej krainie. Zaczyna się robić rudo-brązowo, a w końcu całkiem czerwono. Wygląda jak w Australii albo Namibii. Szok, że taka mała La Gomera ma takie różnorodne krajobrazy. Do tego jeszcze w tle Teneryfa, jak na dłoni. Widok trochę psują grupki turystów, którzy podjechali od innej strony na mały parking i punkt widokowy Abrante, ale nie przejmujemy się tym. Najlepsze jest to, że z Mirador de Abrante wcale nie ma fajniejszego widoku niż ze szlaku. Kontynuujemy naszą pętlę z widokiem na tamę, przez Juego de Bolas, a potem zamykamy ją na górze brukowanej drogi, którą przyszliśmy. Niestety, rosa dalej się trzyma (tak chyba nigdy nie dochodzi słońce), więc znowu ruchem posuwisto-ślizgowym zniżamy się do Agulo.
Z Agulo rzut papają do miasteczka Hermigua, więc podjeżdżamy zobaczyć, co tam słychać. Domki wciśnięte w zbocza i tarasowe uprawy, jak w każdej innej gomerskiej mieścinie. Przy oceanie duży, naturalny basen. Kilkanaście osób zażywa kąpieli, inni piknikują. Absolutnie nikt nie przejmuje się ogromną tablicą informacyjną z napisem „NIEBEZPIECZEŃSTWO! Zakaz wchodzenia – osuwiska i staczające się kamienie.” Ile razy widzieliśmy takie miejsca na Kanarach? Nie zliczymy. Obok basenu stoją wielkie, betonowe filary – relikt po El Pescante, czyli przeładunkowym molo z początków XXw. Po niecałych czterech dekadach, port upadł, bo wygryzła go stolica, czyli portowcy z San Sebastian de la Gomera.
Wracamy do naszej cichej osady, o której nie można nawet powiedzieć, że psy dupami szczekają, bo mieszka tu tylko jeden pies, który szczeka prawidłową częścią ciała, ale przedrzeźnia go echo i biedak się frustruje. Dzisiejszego popołudnia jest jednak inaczej. Pusta (jedyna) droga do wioski obstawiona jest samochodami, a pod kościółkiem jakieś tańce. Panowie i panie ubrani bardzo tradycyjnie wirują w rytm muzyki granej przez kilkuosobowy zespół z pół-playbacku (podobno w południe grała kanaryjska kapela, ale się nie załapaliśmy). Obok poczęstunek: kilka rodzajów pysznych gomerskich ciast, kawa, napoje. Okazuje się, że to znowu jakieś maryjne święto. Fiesta trwa do 22.00.
W niedzielę po serpentynach do miasteczka Chipude, nad którym góruje La Fortaleza, czyli góra wysokości 1243 metrów, przypominająca fortecę. Spod fortecy obłędny widok na El Hierro i La Palmę – dzisiaj powietrze krystalicznie czyste. Kilka godzin wędrujemy po ścieżkach, mijając zielone wąwozy, gigantyczne agawy i uprawy winorośli oraz innych lokalnych owoców. Szlak styka się z Parkiem Narodowym Garajonay. Panorama na Alto de Garajonay, zdobyte tydzień wcześniej, uświadamia nam, jak mała ta wyspa. Patrzymy też na kolejne wzgórze nazwane na cześć Sabiny (he, he) – Risco de la Sabina (1097m n.p.m.). Wracając już samochodem przez gęsty, laurowy las, zatrzymujemy się na kilku punktach widokowych patrząc z góry na Vallehermoso.