Cały czas pogoda w kratkę. Temperatury nie przekraczają 21 stopni, odkąd przyjechaliśmy do Ligurii, a czasami siąpi przez 2-3 dni z rzędu. Kulminacją jest burza z piorunami i gradem w czwartek. Mały strumyk dzielący Cervo od następnej miejscowości zmienia się w brązową, rwącą rzekę. O tak, to właśnie ta sławna słoneczna Italia, w mordę jeża!
Na szczęście w weekend trochę lepsza prognoza, więc w górki. Wybieramy się na dwa pobliskie szczyty. Jedziemy po serpentynach, bardzo wąską drogą, nikt nas nie mija i konkludujemy, że pewnie znowu będziemy sami na szlaku. Wyobraźcie sobie nasze zdziwienie, kiedy na małym placu pod kościółkiem znajdujemy ostatnie miejsce parkingowe. Są już dwa kampery i sześć osobówek. Tym razem szlak dobrze utrzymany, niezarośnięty, mijamy kilkanaście osób po drodze. Tu kolejne zdziwienie, bo ludzie pozdrawiają się na trasie, a nie gapią dziwnie jak na Sycylii, kiedy mówiliśmy „Ciao”. Prawie cały czas wędrujemy w cieniu dębów. Wyżej jesteśmy już w terenie bezleśnym i teraz widać jakie paskudne chmurzyska czają się dwie górki dalej. Jak najszybciej pokonujemy ostatnie duże przewyższenie, mijając kilka przyjaznych koni i stado wypoczywających krów. Jesteśmy na szczycie Monte Follia (1040m n.p.m) – chyba nie pozbędziemy się łatki foliarzy, odkąd nocowaliśmy u podnóży Wezuwiusza, hi, hi. W planie był jeszcze szczyt Monte Faudo, ale to dodatkowe 30-40 minut drogi, a deszcz zbliża się coraz bardziej. Rezygnujemy zatem i ruszamy w dół. Nad nami świeci słońce, ale niskie, granatowe obłoki cały czas depczą nam po pietach, więc chyba dobrze, że nie robiliśmy podejścia na tę drugą górkę. Tym razem wśród soczysto-zielonych buków wesoło wracamy do samochodu. To była bardzo przyjemna, 15-kilometrowa wędrówka.
Ostatni wolny dzień w Ligurii spędzamy pod ziemią. 30km od nas jest Grotte di Borgio Verezzi, czyli podobno najbardziej kolorowa jaskinia we Włoszech, chociaż nie spodziewajcie się intagramowych kolorów tęczy. Czysta biel węglanu wapnia, a także żółte i szare odcienie, rudy brąz skał bogatszych w żelazo wygląda ciekawie. Pierwsza komnata jest 36 metrów pod poziomem morza, a najgłębsza (niedostępna dla zwiedzających) jeszcze 26 metrów niżej. Włoski akcent w tej jaskini, coś czego nie widzieliśmy nigdzie indziej, to cieniutkie i długie stalaktyty, zwane tu (a jakże!) stalaktytami spaghetti. Najdłuższy ma aż 3 metry długości. Po godzinie, wychodzimy z ciemności. Zwiedzamy miasteczko Borgio Verezzi i idziemy coś podjeść, bo od patrzenia na skalne spaghetti zaczęło nam burczeć w brzuchu.
Trzy dni pracy i znowu wolne! Boże Ciało to we Włoszech dzień jak co dzień, ale my nie pracujemy i postanawiamy zobaczyć jeszcze jedno miejsce w tym kraju – słynne jezioro Como. Pakujemy koty i cały majdan i po paru godzinach jesteśmy w Lombardii. Lokujemy się w miasteczku Valbrona. Jest pochmurno i kropi, ale szybkie badanie glukometrem pokazuje, że nie jesteśmy w 100% zrobieni z cukru, więc w drogę. W połowie trasy nad jezioro ulewa straszna, grzmoty i błyskawice. Masakra! Ale twardo ciśniemy. Okazuje się, że w tym miejscu nawet nie ma dojścia do wody, a my przeciskamy się między bramą a płotem. Szara woda, szare niebo, szare góry. Cóż, nie tak to sobie wyobrażaliśmy. W dodatku teraz musimy cisnąć z powrotem prawie godzinę w górę po mokrym lesie. Jesteśmy przemoczeni do ostatniej nitki.
Następny dzień zaczynamy od sprawdzania prognoz – każda z trzech aplikacji pokazuje co innego, ale są zgodne, co do tego, że będzie padać, tylko nie wiadomo ile, o której i jak długo. Nie ma co się głowić, o 9.00 w samochód i po 20 minutach jesteśmy na początku szlaku, wyekwipowani lepiej niż dzień wcześniej i gotowi na ulewę. Ostre i męczące podejście na szczyt góry San Primo daje nam w kość, ale przynajmniej nie pada. Gdzieniegdzie błoto, czasami glina, mokre kamienie i korzenie, ale my nie damy rady? Od czego są kijki trekkingowe? W końcu stajemy na szczycie – 1682m n.m.p. Ludzi nie ma, za to są widoki na Jezioro Como i jego dwie wielkie odnogi (na mapie wygląda trochę jak kroczący ludek). Wiatr wieje strasznie, temperatura +7, ale… najważniejsze, że nie pada. Dalej zdobywamy jeszcze Cimo del Costone (1611m n.p.m.) i Monte Ponciv (1452m). Trochę kropi, ale nie jest źle.
Jeszcze jedna atrakcja dnia po dojechaniu do miasteczka Civenna: La Panchina Gigante, czyli gigantyczna ławka, która pozwala się poczuć jak hobbit albo inny krasnolud. Fajna atrakcja. Ponoć w Lombardii jest już ok. 300 takich!
Na koniec zajeżdżamy jeszcze na ostatnią włoską pizzę do Bellagio – jednego z miasteczek wklejonych w brzeg jeziora Como. Rany! Jakie tu tłumy! Nie zabawiamy tu długo, żeby nie psuć sobie wrażenia o tym miejscu.
Na tym kończymy włoskie prackacje. Spędziliśmy w tym kraju 10 tygodni i całkiem sporo udało nam się zobaczyć. Teraz czas na kolejne przygody.
1 komentarz
Dobrze , że zabraliście ciepłe rzeczy i „deszczostrachy”. Jechaliście przecież na południe Europy i najważniejsze , wydawałoby się, to zabrać krem z filtrem. Ha, Ha!