Niskie, ciemne chmury przez cały tydzień okupują La Palmę. Deszcz? Owszem, w pełnym pakiecie: z góry, ze skosu i pod kątem prostym. Czasem słońce łaskawie wyjrzy, ale tylko po to, żeby popatrzeć, jak moczy nas delikatna, niewidzialna mżawka. Widoczność albo zero, albo nagle z nieba wali tęcza jak na Paradzie Równości.
W piątek okno pogodowe, więc jeszcze przed południem porzucamy pracę i jedziemy w góry. Robotę nadgonimy następnego dnia, a dzisiaj trzeba wykorzystać przerwę w deszczu. Idziemy szlakiem wulkanów – tym razem od północy do środka. Start w zimnej, wilgotnej mgle, która skutecznie przypomina, że to jednak Atlantyk, a nie Karaiby. Na szczęście, im wyżej, tym bardziej przeciera się niebo. Po deszczach, czarne zbocza pierwszego wulkanu parują w słońcu. Wygląda jakby dymiły. Ciekawe, ilu turystów myślało, że to ulatniające się gazy, zapowiadające rychłą erupcję i zawróciło.
Przed nami największe i najbardziej spektakularne wulkany, który wybuchały jeden po drugim w 1949r, czyli Hoyo Negro, San Juan i Duraznero . Ziejące czarne dziury z poszarpanymi brzegami. Gdzieniegdzie odcienie czerwieni, a w niektórych miejscach nadal śmierdzi żółta siarka. Z najwyższego szczytu tego szlaku, czyli La Deseada (1945m n.p.m.) patrzymy na południe w kierunku wulkanu San Martin, na który doszliśmy dwa tygodnie wcześniej. Tylko, że wtedy była taka mgła, że ledwo widzieliśmy własne buty, a co dopiero inne wulkany. Teraz widoczność fantastyczna i nawet widać Teneryfę i La Gomerę, a w dole naszą wioskę La Sabina.
W drodze powrotnej zachodzimy jeszcze na Pico Nambroque, czyli drugi najwyższy i nieco inny od pozostałych szczyt tego pasma (1922 m n.p.m). Podczas gdy reszta to głównie stożki żużlowe lub chaotyczne zwały skalne, on stoi dumnie jako masywna, bazaltowa bryła otoczona żużlem. Dodatkowo, w górze kryją się głębokie leje prowadzące prosto w jej wnętrze. Do jednego wrzucamy kamień i nasłuchujemy, jak długo spada. Kiedy po kilkunastu sekundach nadal coś dudni w czeluściach, dociera do nas, że być może właśnie obudziliśmy Balroga. Albo coś jeszcze gorszego. W tej sytuacji nie czekamy, aż Gandalf krzyknie „Fly, you fools!”, tylko bierzemy nogi za pas.
Zanim wrócimy do La Sabiny zajeżdżamy jeszcze na jeden punkt widokowy – Mirador Astronómico del Llano del Jable, skąd rozpościera się widok na krater Tajogajte i skutki jego aktywności.
W sobotę deszcz w wersji deluxe, więc siedzimy w domu i nadrabiamy zaległości, czyli wszystko to, co wczoraj zostało porzucone w imię piątkowej górskiej przygody. Potem jedziemy na jakieś zakupy do stolicy (w naszym pueblu nie kupisz nawet gumy do żucia). Po drodze, w pobliskim Mazo wpadamy na ryneczek napić się świeżo-wyciśniętego soku z trzciny cukrowej z odrobiną cytryny.
Niedziela do południa z żółtym alertem z powodu silnych wiatrów (rzeczywiście, wicher chłoszcze), dlatego na trasę wyruszamy dopiero grubo po dziesiątej, co jest zupełnie nie w naszym stylu, ale co zrobisz? Około jedenastej jesteśmy na początku zygzakowatej drogi prowadzącej do Kaldery Taburiente, czyli doliny, którą podziwialiśmy z Pico de La Cruz. I co? I klops. Szlak zamknięty. Ostatnie deszcze zamieniły urocze strumyki w dzikie rzeki, więc władze Parku nikogo nie wpuszczają. Trudno. Oby tylko jeszcze otworzyli, zanim opuścimy wyspę.
Szybko opracowujemy plan B i ruszamy na północny zachód La Palmy. Pogoda diametralnie odmienna od wschodniej części – słonecznie, bezchmurnie i nie wieje. W wiosce El Jesús zostawiamy samochód i idziemy w stronę oceanu. Szlak prowadzi stromo w dół po luźnym żwirze i kamieniach, czyli wszystko, co daje naszym kolanom poczucie prawdziwej przygody. Wąwóz Jurado, z ponad 600-metrowymi, niemal pionowymi ścianami oferuje niesamowite widoki. W końcu jesteśmy na poziomie morza, a przed nami przepiękna, bezludna plaża Jurado. Tymczasem, w ścianach wąwozu kilku jaskiniowców w XXI wieku poszerza sobie lokum. Tak, dobrze czytacie – tu serio ktoś mieszka!
Nasyceni prowiantem z plecaka i widokami bezludnej plaży, mozolnie wspinamy się jakieś 200m w górę, żeby znowu zejść 200 w dół z drugiej strony i dotrzeć do Porís de Candelaria. To jeden z najbardziej ukrytych, a jednak najbardziej znanych zakątków La Palmy. Mini osada rybacka znajduje się w naturalnej jaskini o wysokości około 50 metrów i wygląda jak sceneria z filmu o piratach. Te charakterystyczne białe domy zdobią pocztówki z wyspy. Sporo turystów tu przyjechało, bo musicie wiedzieć, że można tu dojechać samochodem i tylko takie świry jak my schodzą tu stromym zygzakiem z samej góry.
Robi się już późno (tak to jest jak zaczyna się trekking w południe), a słońce strasznie praży. Marzymy o chociaż jednej chmurce, ale ich zapas chyba się wyczerpał dzień wcześniej. Nie chce nam się wspinać z powrotem, więc łapiemy stopa na górę. Sympatyczni Belgowie nadrabiają dla nas specjalnie 3km, żeby wysadzić nas w samym El Jesús. „Dank je wel!”, panowie!
2 komentarze
Nawet na Kanarach czasem pada, nie tylko nad Bałtykiem. Szacun za te Wasze wędrówki , opisy i zdjęcia.
A propos domów w jaskini, to wyglądają na niezbyt stare.
Nawet na Kanarach czasem pada. Szacun za te Wasze wędrówki , opisy i zdjęcia.
A propos domów w jaskini, to wyglądają na niezbyt stare. Tu naprawdę mieszkają rybacy?