Zadomowiliśmy się. Fajnie nam w naszej cichej i spokojnej Oropesie. I chociaż to nie wakacje, bo pracujemy tyle samo godzin, co w Szczecinie, to jednak spędzamy dużo czasu na dworze. Prackacje to fajna sprawa. Jeździmy codziennie na rowerach, tworząc sobie w głowach mapę okolicy. Najfajniejsza trasa na północ wiedzie przez sady pomarańczy, mandarynek i kwitnących wiśni oraz ogrody obsadzone karczochami. Na południe jeździmy trasą Vía Verde przez specjalny tunel dla rowerzystów i pieszych. Jak mamy jakąś przerwę w ciągu dnia, lecimy chociaż na krótki spacer nad morze, wchłonąć trochę bryzy i naprodukować witaminy D.
W weekendy robimy wypady w dalsze zakątki. Mamy blisko do mini parku narodowego Desierto de las Palmas. Przed wyjazdem z Polski cieszyliśmy się widząc go na mapie, bo myśleliśmy, że to będzie jakaś mała pustynia, ale „desierto” w nazwie jest tylko dla zmylenia przeciwnika. Przynajmniej wywiązali się z drugiej części nazwy – palmy gdzieniegdzie są.
W niedzielę wybieramy się tamże na szlak „źródełkowy”, czyli pętlę od źródełka do źródełka. Jak by Wam kiedyś przyszło do głowy tam iść dla tych właśnie źródełek i wyobrażalibyście sobie krystaliczną wodę wytryskującą gdzieś spośród skał, to bardzo byście się zawiedli. Dobrze, że my nie mieliśmy takich złudzeń, nauczeni nieadekwatnością tutejszych nazw. Sami zobaczcie.
Na szczęście, sam szlak jest ciekawy – mijamy kwitnące migdałowce, meandrujemy wśród cyprysów, inhalujemy się pod eukaliptusami wypatrując misiów koala, ale chyba się pochowały, ha, ha. Czasem jakieś domostwa lub ruiny wklejone we wzgórza – z dala od wszystkich i wszystkiego. Oczywiście, nie może być za pięknie, więc ostatnią godzinę idziemy w deszczu i nie rozstajemy się z nim przez kolejne 3 dni. Ech…
Na szczęście sobota jest bardzo słoneczna, więc w krótkich rękawkach jedziemy do Walencji. Godzina drogi autostradą i jesteśmy w trzecim największym mieście Hiszpanii. Na początek Miasto Sztuki i Nauki – futurystyczne budynki tuż nad rzeką przypominają nam centrum Singapuru. Robią naprawdę niezłe wrażenie.
W Muzeum Nauki trwa wystawa Ninots, czyli dużych rzeźb z masy papierowej i drewna, które co roku robią miejscowi artyści w ramach święta Fallas, czyli w największym skrócie wiosennego święta ognia. Wszystkie te kukły zostaną spalone 19 marca, niczym nasza Marzanna, ale zwiedzający wystawę mogą zagłosować na najlepszą rzeźbę, która zostanie ocalona od płomieni.
To, że jesteśmy w Walencji podczas Fallas jest jednocześnie plusem i minusem. Chcieliśmy zobaczyć i zrozumieć fenomen La Mascleta, czyli pięciominutowego pokazu pirotechnicznego o godzinie 14.00 na Plaza del Ayuntamiento. Tłum straszny, każdy chce się dopchać do placu. Człowiek na człowieku i wszyscy się pchają. Mnóstwo ludzi gromadzi się na okolicznych balkonach i dachach. Ponoć słono płacą za te miejscówki. Orkiestra napierdziela głośno, ktoś kogoś potrąca i oblewa piwem, ktoś inny przypala przypadkowo papierosem osobę stojącą tuż obok. Hiszpanie zdają się świetnie bawić – tańczą i śpiewają. My zdecydowanie nie. Czujemy się trochę jak podczas Esala Perahera na Sri Lance. Brakuje nam 7-8 metrów, żeby wyjść z wąskiej uliczki na plac, ale niestety utykamy na amen i nie widzimy fajerwerków, za to huk, hałas i smród jest potworny. Na głowy lecą nam tekturowe resztki po petardach.
Po tym „słuchowisku”, oszołomieni, zachodzimy na główny rynek miasta, a w uszach nam piszczy. Tu już trochę więcej oddechu. Kolorowe owoce, lśniące oliwki, przekąski, itp. Kupujemy miejscowy przysmak – napój horchata de chufa zrobiony z orzechów tygrysich. Niesamowicie słodki, ale ponoć dobrze gasi pragnienie. Chcemy trochę zrelaksować się w małym parku w pobliżu, ale nie ma szans, bo mieszkańcy Walencji walą petardami – tym razem na własną rękę. Mamy zachęcają swoich czterolatków, żeby rzucali strzelawki i wszyscy się cieszą. Nie wiemy, ile osób traci palce podczas Fallas, ale sporo karetek co jakiś czas pędzi na sygnale. Nie mamy też pojęcia, ile zwierząt umiera wtedy ze stresu. Jedno jest pewne – w całej Walencji nie widzimy ani jednego ptaka.
A teraz wyobraźcie sobie, że to święto Fallas trwa pięć tygodni i dzień w dzień są oficjalne pokazy pirotechniczne po południu, czasem też wieczorem, a oprócz tego lokalesi strzelają we własnym zakresie wszędzie, gdzie się da. Ciężko nam zrozumieć uzasadnienie dla tego huku i tych ton chemikaliów wystrzeliwanych w powietrze. Bardzo się cieszymy, że w tym okresie nie mieszkamy w Walencji, tylko w naszej małej i cichej Oropesie.