Rano w tureckiej tv oglądamy teledysk – w refrenie śpiewają „capi capi” i ta piosenka prześladuje nas cały dzień.
W południe słońce skwarzy, siedzimy koło mostu Galata, pijemy ayran (słony jogurt), a tu przebiega jakiś facet. Za nim biegnie drugi i coś krzyczy, robi się zbiegowisko. Facet krwawi z boku, chyba dostał kosą. Ludzie dzwonią po karetkę i sadzają nieszczęśnika na ławce koło nas. Robi się straszny tłok, więc spadamy. Potem widzimy, że przyjechał ambulans. Nie wiemy o co poszło, ale mamy się na baczności.
Popołudnie upływa już błogo na rejsie po Bosforze. Dopiero stąd widzimy jakie to ogromne miasto (13 mln mieszkańców). Później już tylko borek, „zabita” na samochodach straży miejskiej (chyba) i jedziemy nocnym autobusem do Göreme. Po drodze poznajemy Chinkę, która zmierza też w tym kierunku i jest załamana, że nikt nie mówi tu po angielsku (jakby w Chinach można było się dogadać w tym języku : ). W autokarze mało miejsca na nogi, światło ciągle w oczy. Grupa Argentyńczyków non stop nawija, mamy ochotę ich ubić. Czeka nas długa noc.
[RUCH ULICZNY]
Totalna masakra. Nikt nie przestrzega żadnych przepisów. Ograniczenie 30 km, wszyscy jadą przynajmniej 30 więcej. A dodatkowo wszyscy zajeżdżają sobie drogę, pasy są tylko umowne. Pierwszeństwo ma ten, co się pierwszy wepchnie.