Uff, jak gorąco! W środku dnia właściwie nie da się wyjść na dwór. Na rowery albo spacery nad rzekę Ebro wybieramy się dopiero po 19, jak tempera osiągnie przyjemne 25 stopni.
Na sobotę zapowiadają zachmurzenie (hura!), więc jedziemy do Pampeluny. Po hiszpańsku to „Pamplona”, a po baskijsku Iruña. W całym mieście widać napisy w obu językach. Niestety, w całym mieście też widać symbole męczenia byków, z którego Pampeluna słynie. Jest wielka arena, są pomniki ludzi walczących z bykami i… właśnie trwają zapisy na ucieczkę ulicami przed zdezorientowanymi bykami w ramach „tradycyjnego święta” San Fermin, które odbędzie się już za 3 tygodnie. Naprawdę nie jesteśmy w stanie pojąć, jakie ci Hiszpanie mają kompleksy, że muszą wszystkim wkoło udowadniać swoją „męskość”. W ten sposób chcą pokazać, jakie mają cojones? Szczyt bestialstwa i głupoty. Nie rozumiemy, jak to możliwe, że w Europie w XXI wieku corrida i tego typu okrucieństwo nie są zakazane.
Poza aspektem maltretowania byków, Pampeluna ma też przyjemniejszą twarz. Jest zielono, stare miasto jest dość zwarte, więc nie trzeba się dużo nachodzić, żeby zobaczyć najważniejsze atrakcje. Przechodząc przez park, zastanawiamy się, na jaką fiestę trafiliśmy. Wszędzie mnóstwo ludzi, pod każdym drzewem stoły i biesiadnicy. Ktoś gra na gitarze, ktoś klaszcze, ktoś tańczy. Okazuje się, że to po prostu mieszkańcy miasta spędzają czas z rodzinami i przyjaciółmi biesiadując na łonie natury. Nawet na osiedlach przed blokami, jak tylko jest skrawek cienia, miejscowi wyciągają stoliczki. Jeden sąsiad przyniesie jedzenie, drugi picie i tak starzy i młodzi spędzają wolny czas. Zastanawiamy się, jakie wielkie oczy mieliby nasi sąsiedzi w Szczecinie, gdybyśmy na środku trawnika urządzili piknik dla znajomych i rodziny.
Niedzielę spędzamy na rowerach. Najpierw samochodem 30km do Arnedo, gdzie zaczyna się zielony szlak rowerowy. Po drodze mijamy kąpielisko miejskie i zapamiętujemy tę miejscówkę na później. Słońce za chmurami, ale upał straszliwy. Szlak fajny, tylko ciągle pod lekką górkę, a duchota nie pomaga. Po paru kilometrach słyszymy już grzmoty. Coraz bliżej. W końcu zaczyna padać, ale ciemna chmura nie jest zbyt duża, więc udaje nam się uciec przed ulewą. Nie wiemy, czy to dobrze, bo znowu skwarzy, a deszcz fajnie nas schłodził. Robi się coraz bardziej pod górkę, droga skręca w winnice i w dodatku robi się bardziej kamienista. Uff, uff, uff – sapiemy. Wtem, naszym oczom, wśród niezliczonych winorośli ukazują się trzy nieogrodzone czereśnie, oblepione owocami. Częstujemy się co nieco i pod jeszcze większą górkę dojeżdżamy do wioski Préjano. Tu każda uliczka pod innym kątem, pchamy rowery.
Po co tu w ogóle przyjechaliśmy? Zobaczyć ślady dinozaurów. Tylko nie wiemy dokładnie, gdzie one są. Zagadujemy jednego w 220 mieszkańców puebla, a dziadek nie wie. Zawsze nas to zastanawia – jak to jest możliwe, że w małych miejscowościach, w których jest tylko jedna atrakcja turystyczna, miejscowi mogą nie mieć o niej pojęcia? Gawędzimy chwilę, niczego się nie dowiadujemy, kierujemy się na azymut i… jest! Duży, zielony napis „Dinosaurios”. Jest już mocno pod górę, więc zostawiamy rowery i idziemy. W cieniu prawie 40 stopni, a my w pełnym słońcu. Pijemy litrami wodę (wymyśliliśmy patent, że butelkę z wodą i cytryną wkładamy na noc do zamrażarki i na drugi dzień przez całą wędrówkę mamy zimny napój). Śladów dinozaurów nie ma. Śladów jakichkolwiek turystów też. Po prawie godzinie, napotykamy górskiego rowerzystę pędzącego w dół. Pytamy o dinozaury, a on mówi, że to jeszcze 8 kilometrów. Pod górę. No masakra! Ale poleca, kilka kilometrów w dół fajny wodospadzik. Wracamy, wsiadamy na składaki i jest nieduża kaskada, a obok niej znak: „ślady dinozaurów – 5 minut”. I rzeczywiście po chwili są, ale to tylko odlewy. Co za zawód! Jest też drugi znak: „ślady dinozaurów – 20 minut”. Jesteśmy już zmęczeni, ale idziemy. Po 30 minutach zawracamy, bo nic nie znaleźliśmy. Padamy już trochę na mordki. Dobrze, że teraz droga cały czas w dół. Od wioski do czereśni nie pedałowaliśmy w ogóle (ok. kilometr). Podziwiamy piękne, czerwone góry, które przypominają nam Jeti Oguz w Kirgistanie i pakujemy rowery do auta.
Po drodze zajeżdżamy do jeszcze jednego puebla zobaczyć dwie dziwne skały i do domu. To był bardzo intensywny dzień. Zrobiliśmy prawie 30km rowerami i 10km pieszo w strasznym upale. Udowodnione klinicznie, że nie umiemy wypoczywać.
1 komentarz
„udowodnione klinicznie, że nie umiemy wypoczywać” – dobre, muszę zapamiętać! 😃