Zmieniamy otoczenie. Po 3 miesiącach na wybrzeżu przenosimy się w głąb Hiszpanii. Droga z Torrox Costa do San Adrián w Nawarze zajmuje nam 9 godzin, ale na szczęście koty ją dzielnie znoszą (i my też).
Pierwsze kilka dni upływa jak zawsze na poznawaniu najbliższej okolicy. Samo miasteczko jest małe (ok. 7 tysięcy mieszkańców) i momentami strasznie brzydkie. W starej części, gdzie mieszkamy, żaden budynek nie pasuje do innego, gdzieniegdzie dziury po wyburzonych domach, wiele domów ma poprzyklejane dobudówki z totalnej czapy. W nowszej części straszą puste postindustrialne hale i jakieś fabryki z powybijanymi oknami. Na szczęście są też ładniejsze uliczki i ścieżki do wędrowania w okolicach rzeki Ebro, która oddziela region Navarra i La Rioja.
W piątek po południu podjeżdżamy do niedalekiej miejscowości Alfaro. Na kościele w centrum gniazduje prawdopodobnie największa kolonia bocianów w Europie. Jest tam 150 gniazd, co w sezonie lęgowym oznacza około 500 boćków. Nie jest do końca pewne, dlaczego upodobały sobie właśnie Alfaro, ale bliskość rzek, pól i bagienek z pewnością odgrywa tu dużą rolę. W San Adrián też jest parę gniazd, ale bez porównania z tym, co widzimy tutaj. Robiąc zdjęcia, szczelnie zamykamy torby i plecaki, żeby czasem nam nie podrzuciły jakiegoś zawiniątka-niespodzianki, he, he. Nie wiemy, czemu nie jest to bardziej rozsławiona atrakcja. Wydaje nam się, że gdyby to było miasteczko w Polsce, to przyciągałoby tłumy i wszędzie sprzedawano by gadżety z bocianami, a setki instagramerów wrzucałoby focie z tymi klekoczącymi ptaszorami.
W sobotę rano, zanim zaleje nas żar z nieba (cały tydzień upały w okolicach 35 stopni) jedziemy na Wąwóz Peñalén, czyli po hiszpańsku Barranco de Peñalén. Lubimy słowo „barranco” – taki baranek biegający po wąwozie. Na początku szlaku zmieniamy sandały na buty trekkingowe, pakujemy wodę do plecaków i ruszamy. Widoczki z klifu w dół na rzekę Arga łączącą się z Aragón są bardzo ładne, ale wyobraźcie sobie nasze miny, gdy okazuje się, że po 15 minutach dochodzimy do końca szlaku! Tak nie może być. Jak to tak nie zmęczyć się w weekend? Zjeżdżamy serpentyną do wioski Funes i idziemy dołem tuż nad rzeką jakieś 6 kilometrów. Fajnie tu – nie ma żadnych turystów. Dochodzi jednak jedenasta i słońce ostro nas pali, więc wracamy (zwłaszcza, że zaczynają krążyć nad nami drapieżne ptaki – serio!).
W niedzielę świętujemy osiemnastą rocznicę ślubu. Żadnych prezentów, obiadów w restauracji, czy szampana. Siódma rano, my już w samochodzie. Jedziemy tam, gdzie czujemy się najlepiej, czyli na pustynię, albo w sumie pół-pustynię. Po to właśnie przyjechaliśmy do Nawary. Park Narodowy Bardenas Reales to wielki obszar, wpisany na listę UNESCO, pełen oszałamiających widoków, które są rezultatem działania wiatru, deszczu i czasu. Kręcono tu „Grę o Tron„. Pętla podstawowa ma 36 km długości i w internetach przeczytacie, że w 2 godzinki można sobie ją pyknąć. Ale znacie nas – nie wystarczy nam podjechać samochodem, zrobić focię i zmykać dalej. Podobnie jak w Parku Timna w Izraelu, robimy krótsze i dłuższe trasy pieszo (łącznie koło 20 km) podziwiając płaski krajobraz, a na nim skalne kominy z głowami i góry. Dzień trochę chłodniejszy niż cały ostatni tydzień. O ósmej rano jest 19 stopni, a koło południa 28, więc można chodzić i chodzić. Jest pięknie! Spędzamy tam pół dnia i nie możemy nacieszyć się widokami. Nasza Waliz-Kia dzielnie śmiga po szutrach, ale po objechaniu trasy jest już tak zakurzona, że prawie nie widać, jakiego jest koloru, więc w drodze powrotnej zajeżdżamy jeszcze na myjnię, a potem padnięci lądujemy w domu. To był piękny dzień! Zwiedziliśmy tylko nieduży wycinek Bardenas Reales i mamy nadzieję jeszcze pojechać tam jeszcze raz.
1 komentarz
Wspaniałe i niezwykłe widoki. Aż żal , że nie widzi się tego na żywo! Pozdrawiamy.