Ostatniego dnia na Islandii pogoda, mówiąc oględnie, nas nie rozpieszcza. Co tu dużo gadać – po prostu dostajemy nieźle po tyłkach. Drogi białe, śnieg i zadymka taka, że ledwo widać na kilka metrów, a tu góry i zakręty. W tej zamieci widzimy minivana poczty, który wyleciał z zakrętu prosto w płot z siatki. O! O! Jest naprawdę nieciekawie. W środku nikogo nie ma, więc listonosz pewnie już się z kimś zabrał. Po paru kilometrach w gradzie i wichrze, wyłaniają nam się przy drodze dwie sylwetki. Bierzemy na stopa totalnie skostniałych z zimna młodych Francuzów. Masakra – są cali sini! Mówi się, że francuskie sery cuchną skarpetkami – no cóż, oni śmierdzą bardzo dojrzałym brie. Nic dziwnego, chłopaki od 12 dni śpią pod namiotem. Może wyszli z założenia, że jak biwakowali w Prowansji, to tu też dadzą radę. Po godzinie wysadzamy ich przy drodze na Reykjavik. Sprawdza się tu tzw. „paradoks żula” – autostopowicze jadą samochodem, a samochód jedzie autostopowiczami.
Jedyne, co udaje nam się zobaczyć tego dnia, to góra Kirkjufell, wodospad (a to ci nowość) Glanni i trzy kratery zwane Grabrok, co po islandzku znaczy „szare gacie” – nie pytajcie, naprawdę nie mamy pojęcia o co chodzi.
Ostatnią noc (a właściwie to pół nocy) kimamy w śpiworach w naszym kombiaku. Wylot jest o świcie, a auto musimy zdać o 3 w nocy. Nie chce nam się bulić 300zł za parę godzin w łóżku. Udaje nam się jakoś trochę zdrzemnąć na parkingu, a na dworze dla odmiany grad i śnieg, bo dawno nie padało. Tak kończymy naszą islandzka przygodę.
[RADA DNIA]
Nie słuchajcie tych, co mówią, że nie można spać na lotnisku w Keflaviku – pełno ludzi centralnie rozkłada karimaty i śpiwory na podłodze i nikt ich nie goni. Gdybyśmy o tym wiedzieli, też byśmy nie spali w aucie. Ale z drugiej strony – zawsze musi być ten pierwszy raz.