Po drodze z Kandy do Sygiriyi nasz bus łapie gumę, bo szczęścia było zbyt wiele – klima i miejsca siedzące 😉
Wioska Sigiriya jest w samym centrum Cejlonu, składa się z jednej ulicy i kilkudziesięciu chat. Za oknem naszego pokoju, po podwórku boso latają kolejno: dzieci, małpki, dziwne wiewiórki, kameleony, psy, muchy i komary. Piłują cykady, pimpilitają najróżniejsze ptaki. Jest błogo.
Następnego dnia o 7 rano wyruszamy na Lwią Skałę – wielgachny kamulec na środku wyspy (prawie jak australijskie Uluru) a na nim pozostałości po starożytnym pałacu (prawie jak Machu Picchu, które na razie znamy tylko z obrazków). Wokoło, sadzawki i bagienka, w których żyją kroksy i warany, a na drzewie wiewiórka wielkości kota! O tej porze dnia turystów nie ma za wielu i słońce nie pali, więc wchodzimy na górę dziarsko, chociaż przy kasie spotykamy dwa kolejne zwierzaki – węża w kieszeni (bilet $30) i świętą krowę (mnicha wpychającego się przed nas w kolejkę, ach to uprzywilejowanie kleru!). Droga na górę, pomimo wielu stopni i gniazd szerszeni, nie jest tak trudna jak nam się na początku wydawało. Na szczycie czapki z głów – super widoki i straszny wicher. Spostrzegamy podobną górę parę km stąd i oczywiście musimy ją zdobyć.
Posileni roti z warzywkami ciągniemy trepy na Pidurangala, bo tak się nazywa góra, którą widzieliśmy z Lwiej Skały. Podejście trochę trudniejsze niż rano, ale za to fajniejsze, bo w dżungli i słońce tak nie praży. Po drodze świątynia buddyjska i ogromny leżący Budda, a na samej górze zajebista panorama okolicy. Dżungla jak okiem sięgnąć, w tle góry i Lwia Skała. Odpoczywamy pod kaktuso-drzewami.