Jakiś tydzień temu powstał pomysł, żeby zwiedzić Rugię.
Piotr: A może skoczymy na dwa dni na Rugię?
Sabina: Spoko! Mamy zniżkę 100zł na airbnb, to może jakiś tani nocleg wyczaimy.
Piotr (sprawdza noclegi): Najtańsze są za TYSIĄC złotych za noc.
Sabina: Zawsze mówiłam, że najfajniej pod namiotem :
WTOREK
Pakujemy namiot i rowery do samochodu i o 7 rano ruszamy 250km na północny zachód. Na kampingu De Klomp szybko rozbijamy namiot, składamy nasze składaczki i pedałujemy, bo Rugia to miejsca stworzone do rowerowych wycieczek. Kręcimy się kilkanaście kilometrów, po ścieżkach, przez pola i wioseczki. Docieramy do fajnego, wąskiego przesmyku między dwoma jeziorkami. Cisza, spokój. Tu kaczka, tam czapla.
Po obiedzie składaki do wozu, jedziemy 30 km w stronę przylądka Arkona. Cebulackim patentem znajdujemy miejsce do parkowania w Fernluttkevitz 1,5km przed oficjalnym płatnym parkingiem. Tam znów na rowery i licznik bije kolejne kilometry. Na tym przylądku 1000 lat temu był słowiański gród i świątynia Świętowida. Teraz jest latarnia morska, sklepiki z goframi i elektryczna ciuchcia, wioząca turystów, którym nie chce się przejść paru kilometrów od parkingu. Włazimy na latarnię, podziwiamy widoczki na Bałtyk i okoliczne pola, po czym ruszamy w drogę powrotną przez rybacką wieś Vitt do samochodu, bo na horyzoncie jakieś ciemne chmurzyska.
Na kampingu czujemy się jak w małym Amsterdamie, bo w około same holenderskie kampery. Ucinamy sobie gadkę z sympatycznym właścicielem przybytku, który po angielsku mówi jak szwedzki kucharz z Mapetów, pamiętacie go? Mówi, że większość jego gości to Holendrzy.
W nocy pada. Na szczęście nie jest to taka nawałnica, jaką przeżyliśmy w kirgiskim Kanionie Skazka i tym razem nie musimy się martwic, że nam samochód odpłynie w siną dal.
ŚRODA
Jak zwykle jesteśmy na nogach już o 7.00. Plan na dziś to zajechać na białe klify jak najszybciej, bo w internetach ludzie pisali, że dzikie tłumy w punktach widokowych i trzeba stać w kolejce, żeby cyknąc foto. Zostawiamy samochód w Sassnitz, wyciągamy rowery – skąd ma być tylko 6,5km do klifów. Niestety, po dwóch minutach pedałowania, okazuje się, że ten dystans to drogą dla samochodów. Patrzymy w lewo – ścieżka rowerowa „Königsstuhl 13km”, patrzymy w prawo „Königsstuhl 8,5km”. Oczywiście wybieramy krótszą drogę. Masakra – przejeżdżamy po lesie, chęchach, trawach i krzaczorach ponad godzinę, a szlak się kończy nie-wiadomo-gdzie. GPS w końcu jakoś nas wyprowadza do głównej drogi samochodowej. Trudno – dymamy w pocie czoła, bo górki spore i składaki ledwo dają radę. Dobrze, że ruch bardzo mały i Niemcy omijają nas w bezpiecznej odległości. Gdy wreszcie docieramy do skrętu na klify, okazuje się, że droga w budowie. Naszym krzywym pseudo-niemieckim dowiadujemy się, że trzeba jechać dookoła. No w mordę jeża! To miał być mały spacer 6,5 km! Trudno, ruszamy – droga dla samochodów, droga przez las, ostatnie 700m pieszo, no i jesteśmy na klifie. Tłumów nie ma. Nie ma dosłownie nikogo. Słitfocia i spadamy, bo wieje jak cholera i zbiera się na deszcz. Tym razem wybieramy trasę, którą olaliśmy na początku, czyli tę 13-kilometrową i okazuje się, że jest szybka, ma równą nawierzchnię i nie trzeba błądzić. Góra, dół, góra, dół i jesteśmy w Sassnitz. Udaje nam się schować rowery do bagażnika, gdy właśnie zaczyna kropić. Na pocieszenie gorąca czekolada i drożdżówka.
Wracamy na kamping, pakujemy mokry namiot. Przed nami ostatnia atrakcja tego dnia: Prora, czyli taki „Nazi Holiday Resort”. Kompleks budynków zbudowanych w latach 30tych XX wieku miał być kurortem wypoczynkowym dla hitlerowców i mieszkańców III Rzeczy. Ciągnie się przez 3,5 kilometra. Robi ponure wrażenie wizualnie i historycznie. Część budynków jest zniszczona, część sukcesywnie odnawiana.
Ostatni raz moczymy nogi w Bałtyku i wracamy do domu. To był krótki, ale bardzo intensywny wypad.