Dobrze, że zdecydowaliśmy się na noc w hotelu, a nie w namiocie, bo do rana były by z nas dwa sopelki. Śnieg, mróz i przeszywająca wilgoć. Do kolejnych opadów śniegu mamy okno pogodowe, wiec już o 7 rano jesteśmy na szlaku Wadi Dana. Początkowo niewiele widać, chmury trzymają się nisko. Zejście w dół Wadi miało być strasznie strome i zabójcze dla kolan, a okazuje się całkiem ok i jak zwykle wychodzi, że internety straszą. Kilkaset metrów niżej, nie ma już mgły, niestety słońca też nie. Jest ciut cieplej, ale czapki na głowach zostają. Dochodzimy do znaku „Wejście bez pozwolenia zabronione”, oczywiście żadnych kwitów nie mamy, ale idziemy dalej. Najwyżej będziemy palić głupa. Na trasie nie spotykamy jednak zupełnie nikogo, raz tylko mijamy pasterza z owcami i kozami. Po ok. 2 godzinach wędrówki zawracamy. Szlak wiedzie 18 km w jedną stronę, więc i tak nie przeszlibyśmy całości w obie strony przed kolejnym załamaniem pogody.
Około 11 jesteśmy z powrotem przy samochodzie, który zdarzył już odmarznąć. Całe szczęście, bo nie mamy skrobaczki do szyb. Opon zimowych też nie, więc uciekamy jak najszybciej do Petry, żeby nas na tych górskich serpentynach nie przysypało. Żegnamy mroźną Danę, mając z tyłu głowy prognozę pogody: pojutrze będzie tu słońce i 20 stopni.
1 komentarz
urlop pod palmami, zazdroszczę 😉 🙂