Skoro świt wjeżdżamy z kanionu w stronę parku narodowego Altyn Emel. Jedziemy autostradą, łączącą Kazachstan z Chinami. Wygląda na nową, całkiem wypasioną i zupełnie pustą. Niestety, wybieramy zły zjazd i ku swemu przerażeniu patrzymy, że jedziemy na Ałmaty, a najbliższe miejsce gdzie można zawrócić jest za 84 km. Cholera! Ale zdesperowany Polak potrafi. Znajdujemy lukę w barierce i zjeżdżamy na przeciwległy pas. Dobrze, że nikogo nie ma na drodze. Ufff. 😀
Kwaterujemy się u babuszki i dzieduszka w domu przy szlabanie na drodze prowadzącej do Śpiewającej Wydmy. Wkuszamy obiad i jedziemy na główną atrakcję. Nie jest to diuna na miarę tych, które widzieliśmy w Namibii, ale wiecie, że kręcą nas pustynne klimaty, więc nie wybrzydzamy i leziemy na szczyt. Widoczki super, ale wydma coś nie śpiewa. Nasłuchujemy, nasłuchujmy i nic. Zbiegamy stromym zboczem, a osuwający się piach wydaje niskie dźwięki – chrum chrum. W Afryce tego nie było!
Następnego dnia siadamy pod 700-letnią wierzbą, pod którą czilował niegdyś sam Czyngis-Chan. To ci dopiero!
Potem góry Aktau. Robią niezłe wrażenie – ceglastoczerwone, żółte i biało-szare. Gorąc, czy jak mówią miejscowi „żarka”, nie z tej ziemi. Marsjańskie widoki też. Przeczekujemy południe pod daszkiem – piknikujemy, czytamy gazety, pijemy hektolitry wody. Potem ciągniemy trepy suchym korytem rzeki, ale po pół godzinie wracamy, bo żarka taka, że czujemy się jak konina na grillu.
W drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o Katutau. Droga paskudna i nie radzimy wybierać się tu osobówką. Wytelepani na szutrowej tarce, dziurach i kamieniach, docieramy do jednej niewielkiej skałki. Jak ktoś nas teraz spyta „kak ciebia zawód?” , odpowiemy: ” Mój zawód w tym parku to Katutau”. ? Skała jest owszem ładna, ale więcej niż 10 minut nie ma co tam robić.
[JAK U BABCI]
Babuszka z naszego „gościńca” nie żałuje jedzenia. Co chwilę przychodzi i mówi „jedzcie, jedzcie, pijcie, pijcie”. Chyba się tu roztyjemy . ?